środa, 12 marca 2008

Film - "Czasem słońce, czasem deszcz" [Kabhi Khushi Kabhie Gham...]

Czasem człowiek potrzebuje odmiany. Ma dość leżących w każdej księgarni książek, ma dość filmów, które już setny raz lecą w telewizji... Czasem warto zrobić coś czego za zwyczaj się nie robi. Epicentrum Kałuży zanurzyło się na moment w produkcji Bollywood 'Czasem słońce, czasem deszcz' [Kabhi Khushi Kabhie Gham...]. Jest to wzruszająca opowieść pełna wzlotów i upadków pewnej rodziny zamieszkującej Indie. Zachęcamy naszych czytelników do zanurzenia się w kalejdoskopie barw i uczuć.

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Pozwolę sobie na kilka słów komentarza - także w sferze treści samego filmu.
Dla mnie "Kabhi kushi..." też był pierwszym filmem bollywoodzkim jaki zobaczyłam i muszę przyznać, że doskonale nadaje się do promowania swojego gatunku na świecie. Ten gatunek to "masala" - mieszanka wybuchowa komedii, tragedii, musicalu, filmu akcji (akurat tego w "Czasem słońce..." nie ma, jeśli byliby zainteresowani odsyłam do "Main hoon na" - "Jestem przy Tobie")i kina rodzinnego. W niemal każdym takim filmie podstawowym problemem głównych bohaterów jest małżeństwo - nie dlatego, że rodzice uważają, że dokonują doskonałego wyboru, który dzieci docenią. Problem Rahula to codzienność kurczowo trzymających się tradycji Hindusów - tam przyszłego małżonka nie wybiera się samodzielnie - robią to rodzice - często jeszcze w dzieciństwie. To sytuacja trochę jak z dobieraniem małżeństw w rodach panujących Europy aż do rewolucji francuskiej - główni zainteresowani po prostu muszą się podporządkować. W filmach z Bombajskiej fabryki snów kończy się to inaczej niż w życiu przeciętnego mieszkańca Indii - łatwo przewidzieć jak. To są filmy trochę "ku pokrzepieniu serc" tych którzy niekoniecznie dzięki swej tradycyjności żyją szczęśliwie i dostatnio.
Charakterystyczną cechą takich produkcji jest też absolutny brak scen erotycznych w zachodnim rozumieniu tego słowa - są przypominające teledyski (i automatycznie się nimi stające) wplecione w film pląsy i śpiewy głównych bohaterów w wodzie, na piasku czy silnym wietrze, gdzie choć są ubrani od stóp do głów kochankowie prezentują swoje ciała poprzez przylegające dokładnie zwiewne materie w które są ubrani. Jedyne odstępstwo jakie w tej kwestii spotkałam to film „NAACH”(Tańcz) ale on w ogóle jest wzorowany na europejskie produkcje, przez co w stosunku do bollywood nowatorski (The Doors w ścieżce dźwiękowej?!?)i trochę z niego pokpiwający. Ale nawet tam zakochani są całkowicie ubrani - jedyne różnica to to, że jej opada ramiączko bluzeczki, a on ją całuje po ramionach i karku - na tym scena się kończy:)
Co do europejskości - wydaje mi się, że także wiąże się ona z długością filmu - jesteśmy przyzwyczajeni do scen krótkich, zwięzłych, z tekstami ograniczonymi do minimum (świadczącego oczywiście o błyskotliwości postaci - vide niestrawne maksymy Jamesa Bonda). Kino coraz bardziej przyspiesza coraz bardziej szatkując ujęcia. To trochę odbicie naszej kultury i sposobu życia. W Indiach jest inaczej - jak większość wschodnich kultur Hindusi cenią sobie upływ czasu i wcale go nie poganiają bez względu na to czy pracują czy oglądają film. Tym niemniej tam też czas nie stoi w miejscu i kontakty z byłą Metropolią odbijają się na życiu głównie tych bogatszych (czyt. niewielkiej mniejszości) członków społeczeństwa. Oni wysyłają dzieci do szkół z internatami, jeżdżą zachodnimi autami, tak też się ubierają. Język angielski przeplata tylko dialogi reprezentantów świata biznesu i ludzi, którzy się dorobili. Biedota posługuje się swoim i to chyba też nie do końca zrozumiałym dla tamtejszych wykształciuchów językiem, co pokazuje w "Czasem słońce..." scena poszukiwania ukochanej w slumsach Bombaju przez Rahula - kompletny brak komunikacji pomiędzy ludźmi, którzy mówią jednym językiem - tyle, że każdy o czym innym:)
Z pewnością film ten jest doskonałą promocją kraju - gdyby mu wierzyć wycieczki do Indii powinny bić wszelkie rekordy popularności - któż nie chciałby odwiedzić bajecznie kolorowego, bogatego, czystego i pozbawionego biedoty umierającej na ulicach kraju o wspaniałym klimacie i zakochanych w swojej tradycji mieszkańcach...
karola
P.S. nie wiem jak się podpisać nie zakładając jakiegoś konta na Google czy innych platformach. Prosiłabym o jakieś informacje jak tego dokonać jeśli to możliwe:D

Epicentrum Kałuży pisze...

Przede wszystkim dziekujemy za tak rozwinięty i ciekawy komentarz :D
Oby takich więcej!
Szczerze, był to nasz pierwszy kontakt z kinem Bollywood i niestety nie mogliśmy zawrzeć porównań do innych podobnych produkcji. Widzę jednak, że czytają nas tutaj znawcy ;-) i dobrze :)
Oczywiscie widac, że 'Czasem...' jest zrobiony w sumie 'na pokaz', nie ma tam prawdziwego zycia przecietnego Hindusa, ale czy ogaldajac jakas komedie romantyczna polskiej produkcji nie jest podobnie? Może to złe porównanie ale oglądałam ostatnio film 'Lejdis' i w sumie było podobnie - dobrze usytowane kobiety w dobrych markowych ciuchach, dookoła też wszystko takie stylowe... a gdzie syf na chodnikach, czy pomazane sprejami mury? może gdzieś tam mignęły ale też nie było tego w zasadzie widać. Niby akcja toczy się w Polsce ale tak na prawdę gdzieś w alternatywnym wymiarze :) i wydaje mi się, że w 'Czasem...' jest podobnie - niby Indie ale jednak nie, tylko świat alternatywny.

Co do samej fabuły i odniesienia tego do życia w Indiach to niestety nie mogę się wypowiedzieć, bo nie mam pojęcia :P Cieszę się jednak, że napisałaś o tamtejszych realiach uzupełniajac w ten sposób moją recenzję :)

Pozdrawiam!

p.s. aby się podpisac wybierz np. "Nazwa/adres URL' i wpisz samą nazwę ale bez jakiegoś adresu - może zadziała :P

Anonimowy pisze...

Fakt, że polskie komedie romantyczne nie dość, że toczyć się muszą tylko w Warszawie, to jeszcze pokazują kraj, który z pewnością Polską nie jest. Akurat Lejdis moim zdaniem ociera się jeszcze o rzeczywistość pokazując choć trochę poważniejsze problemy bohaterek niż to, że jedna sypia z uczniem drugiej. Ale np. "Dlaczego nie" bije wszelkie rekordy nierealności - jak stwierdziła moja mama - "pierwszy raz widzę biuro w którym pracuje się tylko i wyłącznie na tarasie"... faktycznie producenci i scenarzyści tego typu filmów prezentują chyba ten sam typ filozofii co hinduscy twórcy bollywoodzcy i ich amerykańscy odpowiednicy kręcący "Modę na sukces" - im dalej od rzeczywistości tym lepiej.
Wracając do produkcji znad Gangesu - dość dobre źródło wiedzy dla mnie na ich temat miała na swych stronach internetowych Gazeta Wyborcza promująca tego typu filmy w Polsce. Szczególnie polecam teksty: http://www.gazetawyborcza.pl/1,75248,2500145.html

http://www.gazetawyborcza.pl/1,75475,2500146.html

oraz w całości poświęconą produkcjom hinduskim (a więc i tolly- czy kollywoodzkim) stronę fanatyków gatunku: http://www.bollywood.pl/
Niewątpliwą zaletą tych filmów w porównaniu z zachodnimi produkcjami jest oryginalność muzyki, pokazywanej kultury i tematyki - zawsze najważniejsza jest tam - jak słusznie zauważyłaś - rodzina, miłość przenikająca kolejne pokolenia, a także patriotyzm i tradycja, czyli odwoływanie się do wartości cenionych także wysoko przez Polaków, które kino zachodnie już dawno porzuciło. Stąd ogromne zainteresowanie letnim objazdowym festiwalem takich filmów "bilet do bollywood". Zresztą lokalnie różne kina na własną rękę także organizują takie przeglądy - niedługo będzie taki w Mulikinie.

Epicentrum Kałuży pisze...

Druga twarz Epicentrum Kałuży też dokłada się do podziękowań, tym bardziej że koleżanka serwuje nam prawdziwą komentarzową ucztę.

Żeby podzielić się odmiennym punktem widzenia powiem, że dla mnie zarówno produkcje Bollywood, jak i nasze quasiżyciowe komedie i melodramaty są naprawdę trudne do przeżycia. "Czasem słońce..." było jak męczący, rośpiewany i kolorowy koszmar, z którego nie mogłem się obudzić, tym bardziej że trwał aż 3 godziny. Co gorsza taka wizja Indii wcale mnie nie zachęciła.
Polskie produkcje [choć niewiele widziałem i żaden ze mnie znawca] też jakoś nie zachęcają. Nie wiem czy wolałbym Polskę tam przedstawioną. I napewno całe szczęście, że takich postaci najczęściej nie spotyka się w życiu. Poszukałbym jednak jakiejś trzeciej drogi...

Anonimowy pisze...

Także optuję za jakąś 3. drogą. Tylko jaką? Filmy określane jako dobre, prawdziwe i poruszające zwykle nie są pogodne, nastawiają pesymistycznie do życia i Polska w nich pokazana też nie zachęca (do życia, a co dopiero do odwiedzin;) A te, które z definicji mają nas rozśmieszać w większości są albo przerysowane albo przesłodzone... mam wrażenie, że to czego naszemu kinu brakuje najbardziej to dobre scenariusze, choć także ekspertem się nie czuję:D

Epicentrum Kałuży pisze...

Wszystko rozbija się o nasz stosunek do kina. Ja nie oglądam filmów, żeby widzieć w nich rzeczywistość. Tą mam na codzień. Z kolei nie chcę też fałszywego obrazu rzeczywistości. Najbardziej oddziałują na mnie filmy albo oparte na totalnej fantastyce albo opowiadające sytuacje w których nigdy nie będę miał szansy się znaleźć [jak choćby filmy wojenne]. A o tych scenariuszach - święta prawda. Wcale nie za pomocą forsy robi się filmy [choć dobremu scenariuszowi i dobrym aktorom forsa pomaga].